Muzyka wypełniająca "Draw the Line" jest dość mroczna, jak na repertuar Aerosmith (choć oczywiście nadal mieści się w ramach przystępnej muzyki rozrywkowej). Mogło mieć na to wpływ miejsce nagrań - na czas rejestrowania materiału muzycy zaszyli się w trzystupokojowym, opuszczonym klasztorze, zwanym Wieczernik, znajdującym się w pobliżu jednostki osadniczej Armonk w Nowym Jorku. Menadżer David Krebs zasugerował im to miejsce, by odizolować chłopaków od zgiełku dużego miasta i z dala od narkotykowych pokus. Plan Krebsa powiódł się połowicznie - muzycy mieli swoje sposoby na dostarczenie towaru we wskazane miejsce. Na skutek znacznego przyjmowania używek proces powstawania albumu był chaotyczny i mniej poukładany niż wcześniejsze.
Producent Jack Douglas za wszelką cenę chciał, żeby longplay został ukończony, w związku z czym by pomóc chłopakom domknąć żmudną sesję zaangażował się w powstanie aż czterech utworów. Z innych ciekawostek - rysownik Al Hirschfeld pewnego dnia odwiedził muzyków i wykonał rysunek przedstawiający ich karykaturę, który następnie trafił na okładkę. Jednym z gości w Wieczerniku był też znany z udziału w proto-punkowej formacji New York Dolls David Johansen, z którym rozpoczęto prace nad "Sight for Sore Eyes". Jak już wspomniałem, podczas rejestrowania muzyki w Wieczerniku nie brakowało utrudnień - doszło np. do tego, że Joe Perry nie zagrał w ogóle partii w "The Hand That Feeds", bo w dniu nagrywania zwyczajnie nie miał na to siły.
Wszystko to ma to swoje odzwierciedlenie w zawartości krążka, który robi wrażenie mniej spójnego i bardziej przypadkowego jako całość. W kilku utworach czuć brak pomysłów bądź prowadzące do chaosu przeładowanie pomysłami. Na poprzednich wydawnictwach Aerosmith niemalże się to nie zdarzało. Na pewno nie w tak dużych ilościach. Nie oznacza to, że "Draw the Line" należy do nieudanych. Wręcz przeciwnie. Nie brak na nim znakomitych momentów, ale ma się wrażenie, że twórcy powinni bardziej przyłożyć się do niektórych stworzonych przez siebie kompozycji i je dopracować. Na skutek poświęcenia coraz większej uwagi używkom gdzieś zniknęła ta porcja kreatywności i zapału do pracy. Z drugiej strony, może dzięki wszystkim tym problemom nad całością unosi się unikalna, lekko tajemnicza atmosfera.
Warto jednak zauważyć, że nie tylko muzycy nie do końca się popisali przy okazji tej sesji, ponieważ Jack Douglas również nie zadbał o wyjątkowo przejrzyste brzmienie. Na skutek tego instrumenty nie brzmią zbyt profesjonalnie, a gitary elektryczne czasem mało wyraziście, choć cieszy fakt, że w wielu miejscach została uwypuklona sekcja rytmiczna (np. bas we wstępie "The Hand That Feeds"). Z tym albumem istnieje kilka znaczących problemów, jednak mimo większego olewania sprawy oraz nieporozumień między muzykami udało im się nagrać kolejny całkiem interesujący materiał. Na pewno nie zabrakło w nim energii, ta pojawia się już w "Draw the Line", jednym z najbardziej pomysłowych (m.in. przez brak solówek) i dynamicznych otwieraczy grupy. Obiecuje on więcej niż ostatecznie się dostaje w późniejszej części longplaya.
Jeden z najciekawszych punktów stanowi także dynamiczna, zagrana z dużym zaangażowaniem wersja bluesowego standardu "Milk Cow Blues", zagranego oryginalnie w 1930 roku przez Sleepy Johna Estesa. Poprzednik jako pierwszy nie zawierał żadnej przeróbki, tu chłopaki powracają do tradycji, dzięki czemu otrzymujemy jeden z najbardziej porywających fragmentów płyty. Z drugiej strony, zespół po raz pierwszy (ewentualnie drugi, po "Pandora's Box" z albumu "Get Your Wings") zamieścił ewidentne wpadki - nieciekawe "Critical Mass", "The Hand That Feeds" i "Sight for Sore Eyes". Wszystkie one są wyjałowione z interesujących pomysłów, a pierwszy z nich stanowi wręcz najbardziej miałki utwór Aerosmith z lat 70. Co najwyżej w "The Hand That Feeds" można wyróżnić dobre solówki Whitforda, a w "Sight for Sore Eyes" niezłą linię basu, ale to za mało, by nazwać je choćby przyzwoitymi. Dodatkowo, drugi z nich dobija beznadziejny i dodatkowo zbyt często powtarzany refren.
Na tym tle porządnie wypadają takie kawałki, jak "I Wanna Know Why" czy "Get It Up". Pierwszy z nich ma całkiem niezłą melodię, sympatyczny dodatek saksofonu i dość efektowne w swojej prostocie solo Brada (który - jak na razie tradycyjnie - odpowiada za te ciekawsze popisy), drugi posiada za to naprawdę dobry, zawadiacki riff. Szkoda tylko, że "Get It Up" momentami za bardzo wpada w nieuporządkowanie i brzmi jak połączenie dwóch różnych kompozycji, co osłabia jego odbiór. Podobna sytuacja ma miejsce ze swoistą odpowiedzią na ówczesny natłok muzyki punkrockowej, czyli "Bright Light Fright" - drugim w całości skomponowanym, a pierwszym w całości zaśpiewanym utworem przez Perry'ego. Ze średnim skutkiem. Gitarzysta posiada średnio ciekawą barwę głosu (która na pewno nie może się równać z tą posiadaną przez Tylera), ale muszę przyznać, że w ostateczności aż tak mi nie przeszkadza. To raczej ciekawostka, niemniej warto poznać jak wokalnie zaczynał lider przyszłego The Joe Perry Project. Sam kawałek, choć nawet przyjemny, za bardzo wpada w chaos, jeszcze bardziej potęgowany udziałem saksofonisty Stana Bronsteina (w "I Wanna Know Why" wyszło to bardziej przekonująco).
Producent Jack Douglas za wszelką cenę chciał, żeby longplay został ukończony, w związku z czym by pomóc chłopakom domknąć żmudną sesję zaangażował się w powstanie aż czterech utworów. Z innych ciekawostek - rysownik Al Hirschfeld pewnego dnia odwiedził muzyków i wykonał rysunek przedstawiający ich karykaturę, który następnie trafił na okładkę. Jednym z gości w Wieczerniku był też znany z udziału w proto-punkowej formacji New York Dolls David Johansen, z którym rozpoczęto prace nad "Sight for Sore Eyes". Jak już wspomniałem, podczas rejestrowania muzyki w Wieczerniku nie brakowało utrudnień - doszło np. do tego, że Joe Perry nie zagrał w ogóle partii w "The Hand That Feeds", bo w dniu nagrywania zwyczajnie nie miał na to siły.
Wszystko to ma to swoje odzwierciedlenie w zawartości krążka, który robi wrażenie mniej spójnego i bardziej przypadkowego jako całość. W kilku utworach czuć brak pomysłów bądź prowadzące do chaosu przeładowanie pomysłami. Na poprzednich wydawnictwach Aerosmith niemalże się to nie zdarzało. Na pewno nie w tak dużych ilościach. Nie oznacza to, że "Draw the Line" należy do nieudanych. Wręcz przeciwnie. Nie brak na nim znakomitych momentów, ale ma się wrażenie, że twórcy powinni bardziej przyłożyć się do niektórych stworzonych przez siebie kompozycji i je dopracować. Na skutek poświęcenia coraz większej uwagi używkom gdzieś zniknęła ta porcja kreatywności i zapału do pracy. Z drugiej strony, może dzięki wszystkim tym problemom nad całością unosi się unikalna, lekko tajemnicza atmosfera.
Warto jednak zauważyć, że nie tylko muzycy nie do końca się popisali przy okazji tej sesji, ponieważ Jack Douglas również nie zadbał o wyjątkowo przejrzyste brzmienie. Na skutek tego instrumenty nie brzmią zbyt profesjonalnie, a gitary elektryczne czasem mało wyraziście, choć cieszy fakt, że w wielu miejscach została uwypuklona sekcja rytmiczna (np. bas we wstępie "The Hand That Feeds"). Z tym albumem istnieje kilka znaczących problemów, jednak mimo większego olewania sprawy oraz nieporozumień między muzykami udało im się nagrać kolejny całkiem interesujący materiał. Na pewno nie zabrakło w nim energii, ta pojawia się już w "Draw the Line", jednym z najbardziej pomysłowych (m.in. przez brak solówek) i dynamicznych otwieraczy grupy. Obiecuje on więcej niż ostatecznie się dostaje w późniejszej części longplaya.
Jeden z najciekawszych punktów stanowi także dynamiczna, zagrana z dużym zaangażowaniem wersja bluesowego standardu "Milk Cow Blues", zagranego oryginalnie w 1930 roku przez Sleepy Johna Estesa. Poprzednik jako pierwszy nie zawierał żadnej przeróbki, tu chłopaki powracają do tradycji, dzięki czemu otrzymujemy jeden z najbardziej porywających fragmentów płyty. Z drugiej strony, zespół po raz pierwszy (ewentualnie drugi, po "Pandora's Box" z albumu "Get Your Wings") zamieścił ewidentne wpadki - nieciekawe "Critical Mass", "The Hand That Feeds" i "Sight for Sore Eyes". Wszystkie one są wyjałowione z interesujących pomysłów, a pierwszy z nich stanowi wręcz najbardziej miałki utwór Aerosmith z lat 70. Co najwyżej w "The Hand That Feeds" można wyróżnić dobre solówki Whitforda, a w "Sight for Sore Eyes" niezłą linię basu, ale to za mało, by nazwać je choćby przyzwoitymi. Dodatkowo, drugi z nich dobija beznadziejny i dodatkowo zbyt często powtarzany refren.
Na tym tle porządnie wypadają takie kawałki, jak "I Wanna Know Why" czy "Get It Up". Pierwszy z nich ma całkiem niezłą melodię, sympatyczny dodatek saksofonu i dość efektowne w swojej prostocie solo Brada (który - jak na razie tradycyjnie - odpowiada za te ciekawsze popisy), drugi posiada za to naprawdę dobry, zawadiacki riff. Szkoda tylko, że "Get It Up" momentami za bardzo wpada w nieuporządkowanie i brzmi jak połączenie dwóch różnych kompozycji, co osłabia jego odbiór. Podobna sytuacja ma miejsce ze swoistą odpowiedzią na ówczesny natłok muzyki punkrockowej, czyli "Bright Light Fright" - drugim w całości skomponowanym, a pierwszym w całości zaśpiewanym utworem przez Perry'ego. Ze średnim skutkiem. Gitarzysta posiada średnio ciekawą barwę głosu (która na pewno nie może się równać z tą posiadaną przez Tylera), ale muszę przyznać, że w ostateczności aż tak mi nie przeszkadza. To raczej ciekawostka, niemniej warto poznać jak wokalnie zaczynał lider przyszłego The Joe Perry Project. Sam kawałek, choć nawet przyjemny, za bardzo wpada w chaos, jeszcze bardziej potęgowany udziałem saksofonisty Stana Bronsteina (w "I Wanna Know Why" wyszło to bardziej przekonująco).
Wszystkie ewentualne uchybienia wynagradza jedna
kompozycja, "Kings and Queens", najbardziej oryginalna i złożona spośród wszystkich tu zawartych. Także pod względem instrumentalnym - poza tradycyjnym zestawem instrumentów dołączono do niej mandolinę w zwrotkach, na której zagrał Jack Douglas. To nieco bardziej ambitne, posępne granie z
intrygującą zawartością tekstową i nie mniej ekscytującą zawartością muzyczną. Instrumentaliści dają z siebie wszystko, a Steven z pasją i zaangażowaniem wypluwa z siebie kolejne wersy. W trakcie pojawiają się dodające klimatu ozdobniki, jak ładna partia fortepianu i krótki basowy popis Toma Hamiltona. Szczególną uwagę warto zwrócić na wyśmienitą, zagraną z dużym wyczuciem solówkę Whitforda, prawdopodobnie najlepszą jaką kiedykolwiek zagrał.
W kontekście wydania warto przytoczyć, że na stronie B singla "Draw the Line" umieszczono studyjną wersję kawałka "Chip Away the Stone". Nie powtórzono jej na omawianym dziele, a na płycie długogrającej pojawiła się dopiero przy okazji kompilacji "Gems" z 1988 roku. Rok później, na koncertówce "Live! Bootleg", ukazała się wersja "Chip Away the Stone" z występu na żywo. Moim zdaniem to pewna strata, że pominięto ten utwór, bo byłby jednym z ciekawszych punktów, a na pewno bardziej wartościowym od "Critical Mass" czy "Sight for Sore Eyes". "Kings and Queens" również został wydany na singlu, ale odniósł mniejszy sukces na notowaniach, a dziś pamięta o nim wyłącznie grono najbardziej oddanych fanów. Szkoda.
W kontekście wydania warto przytoczyć, że na stronie B singla "Draw the Line" umieszczono studyjną wersję kawałka "Chip Away the Stone". Nie powtórzono jej na omawianym dziele, a na płycie długogrającej pojawiła się dopiero przy okazji kompilacji "Gems" z 1988 roku. Rok później, na koncertówce "Live! Bootleg", ukazała się wersja "Chip Away the Stone" z występu na żywo. Moim zdaniem to pewna strata, że pominięto ten utwór, bo byłby jednym z ciekawszych punktów, a na pewno bardziej wartościowym od "Critical Mass" czy "Sight for Sore Eyes". "Kings and Queens" również został wydany na singlu, ale odniósł mniejszy sukces na notowaniach, a dziś pamięta o nim wyłącznie grono najbardziej oddanych fanów. Szkoda.
W rezultacie tej przedziwnej sesji nagraniowej dostaliśmy porcję szorstkiej, mocnej muzyki, tyle że już nie na tak wysokim poziomie, jak wcześniej. W odróżnieniu od poprzednich czterech dzieł często ma się wrażenie chwiejności materiału. To bardzo nierówny i mniej spójny stylistycznie album, na tyle, że gdyby nie obecność "Draw the Line", "Milk Cow Blues" i - szczególnie - "Kings and Queens" byłoby wręcz marnie (mniej więcej na ocenę 4), no i oczywiście zbyt krótko. Na szczęście te trzy kompozycje wystarczająco podnoszą jego wartość i ocenę. To przy tym ostatni studyjny krążek Aerosmith z lat 70. nagrany w pełni z klasycznym składem. Wprawdzie nawet warty poznania, ale posiadający zbyt wiele niesatysfakcjonujących momentów, by wystawić mu wyższą ocenę.
Moja ocena - 6/10
Lista utworów:
01. Draw the Line (Joe Perry, Steven Tyler)
02. I Wanna Know Why (Joe Perry, Steven Tyler)
03. Critical Mass (Jack Douglas, Tom Hamilton, Steven Tyler)
04. Get It Up (Joe Perry, Steven Tyler)
05. Bright Light Fright (Joe Perry)
06. Kings and Queens (Jack Douglas, Tom Hamilton, Joey Kramer, Steven Tyler, Brad Whitford)
07. The Hand That Feeds (Jack Douglas, Tom Hamilton, Joey Kramer, Steven Tyler, Brad Whitford)
08. Sight for Sore Eyes (Jack Douglas, David Johansen, Joe Perry, Steven Tyler)
09. Milk Cow Blues (Kokomo Arnold)
Wszystko fajnie, tylko napisz wiecej postow nim zaczniesz promowac bloga inaczej nikt tu nie wróci. Obecnie nie ma za bardzo czego przeglądać - nawet nie można powiedzieć że wyczerpałeś literę A bo ograniczyłeś się do 1 kapeli. No i popracuj nad szatą graficzną bo zdecydowanie nie jest metalowa... nawet rockowa. Zerknij np na te strone: http://www.metal-archives.com/ Pomysł masz fajny ale dopracuj go nim zaczniesz wychodzić do ludzi. Pozdro!
OdpowiedzUsuńBlog z czasem zostanie rozbudowany.
Usuń