Między
"Love at First Sting" a "Savage Amusement" minęły
cztery długie lata. W tym czasie zespół często przebywał na
scenie, co uwieczniono koncertówką "World Wide Live". Proces nagrywania nowego albumu studyjnego był ponoć długi i trudny, a we znaki dała się też nieprzyjemna współpraca
z długoletnim producentem Scorpionsów - Dieterem Dierksem. A jej efekt, niestety, słychać - krążek posiada okropne, dyskotekowe (zgodnie z ówczesnymi trendami) brzmienie. Nie pasuje ono
kompletnie do tak rockowej kapeli jak Scorpions. Trzeba przyznać, że
ta mieszanka dała jej pewne korzyści, bo "Savage Amusement"
okazał się kolejnym sukcesem w kontekście sprzedaży. A co niesie ze sobą zawartość muzyczna?
Trzeba
przyznać, że start nie rozczarowuje - "Don't Stop at the Top"
całkiem dobrze wprowadza w album. To rajcowny, udany numer,
odpowiednio przebojowy i rzetelnie zagrany. Jeszcze lepiej wypada
przebój "Rhythm of Love", atakujący świetnym refrenem z
dość nieoczywistą, jak na ten zespół, grą perkusji. To jedyny
przypadek, gdzie ewidentna komercyjność i syntetyczne brzmienie nie
przeszkadzają, a może i nawet nieco pomagają. "Passion Rules
the Game" i "Media Overkill" są zbyt dyskotekowe, nie
ma w nich absolutnie rockowego pazura. Inna sprawa, że kiedy panowie
próbują grać nieco inaczej, też nie wychodzi to najlepiej -
pseudo ambitny "Walking on the Edge" po prostu nudzi.
Świetnie
wypada za to ewidentnie rockowy czad "We Let It Rock... You Let
It Roll" - zepsuty plastikową produkcją, a mimo to dający
sporo energii. Brakuje większej ilości takich kompozycji. Plusem
jest również ostatni "Believe in Love" - wolny numer,
oparty na całkiem wyrazistej melodii. Umieszczone między nimi dwa
numery są całkiem strawne, szczególnie "Love on the Run",
który na szczęście jest dość żwawy.
Czy
"Savage Amusement" można zakwalifikować do udanych
pozycji? Nie do końca. To dość średni materiał, z przebłyskami
na coś lepszego. Trzeba pochwalić muzyków za to, że przedstawiają słuchaczom coś innego, aczkolwiek zaproponowane rozwiązania nie
przypadły mi do gustu. Takie kawałki, jak dyskotekowe "Passion
Rules the Game" czy "Media Overkill", trzeba było
wyrzucić do kosza, być może sprawdziłyby się jako bonusy do
reedycji. Grupa oscyluje między starym, rockowym stylem a nowymi,
syntetycznymi brzmieniami. Nie sprawia to wrażenia spójności, a
dodatkowo widać obniżkę poziomu kompozycji. Rezultat nie jest więc zbyt przekonujący.
Moja ocena - 5/10
Lista utworów:
01. Don't Stop at the Top (Klaus Meine, Herman Rarebell, Rudolf Schenker)
02. Rhythm of Love (Klaus Meine, Rudolf Schenker)
03. Passion Rules the Game (Klaus Meine, Rudolf Schenker)
04. Media Overkill (Klaus Meine, Rudolf Schenker)
05. Walking on the Edge (Klaus Meine, Rudolf Schenker)
06. We Let It Rock... You Let It Roll (Klaus Meine, Rudolf Schenker)
07. Every Minute Every Day (Klaus Meine, Rudolf Schenker)
08. Love on the Run (Klaus Meine, Herman Rarebell, Rudolf Schenker)
09. Believe in Love (Klaus Meine, Rudolf Schenker)
"Passion Rules the Game" bardzo fajnie wypadł w wersji akustycznej na "MTV Unplugged" - szkoda, że tutaj nie znalazł się w takiej aranżacji. Zresztą "Rhythm of Love" też chyba wolę w wersji "bez prądu" (z DVD "Acoustica").
OdpowiedzUsuńOgólnie album wypada bardzo słabo. Mam w kolekcji wszystkie poprzednie - tego już nie (ani następnych). Mimo że jest najłatwiejszy do zdobycia, w sklepach i komisach jest mnóstwo egzemplarzy. Widocznie nikt go nie chce ;)
Ciekawy blog, dodałem u siebie do listy obserwowanych blogów :)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam.
http://rockmetalmusic-cd.blogspot.com/
Fajnie jakbyś poprawił w tej recenzji "Anusement" na "Amusement" bo album nazywa się "Savage Amusement" (od angielskiego amuse) biorąc pod uwagę znaczenie słowa "anus", robi się trochę dziwnie :D
OdpowiedzUsuńZałatwione. Co ciekawe, odkąd znam ten album byłem przekonany, że tytuł albumu jest taki jak pierwotnie napisałem ;)
UsuńTak pomyślałem widząc w całej recenzji taki zapis ;)
UsuńTeż miałem takie albumy, np. dopóki Paweł mnie nie uświadomił myślałem (i pewnie dalej bym tak myślał) "Godbluff" Vdgg to "GoLdbluff. Co ciekawe na następnej ich płycie na okładce znajduje się złote drzewo, więc gold nie byłoby takie bez sensu :D
Z innych pokrewnych przejęzyczeń do pewnego momentu myślałem, że nazwisko Larsa to Urlich, a nie Ulrich, albo że film z 1993 roku z udziałem Sharon Stone to "Silver" a nie "Sliver". Pewnie co do niektórych nazw nadal jestem w błędzie, tak jak do niedawna w sprawie wyżej zrecenzowanego dzieła.
UsuńKrytycy powyższego albumu zapominają jak powinien być grany hard rock lat 1984-1988. Ten album nie ustępuje poziomem ''the final countdown'' oraz bon jovi 1984. Świetnie się słucha się tych utworów.
OdpowiedzUsuńMoże i nie ustępuje (choć dla mnie jednak niewiele ustępuje), ale to dlatego, że oba wyżej wymienione albumy nie są do końca udane, podobnie jak ten.
Usuń